Krystyna Węckowska (42 lata w Stomilu) - magazynier:
Jestem dzieckiem Stomilu. Szkoła i pierwsza praca to właśnie Stomil. Kończyłam przyzakładową szkołę chemiczną. Dojeżdżałam do niej do Łabiszyna, a praktyki były tutaj, przy Toruńskiej. Pochodzę z Tarkowa Górnego. Leży przy drodze z Bydgoszczy do Inowrocławia. Miałam kawałek drogi do szkoły. Mieliśmy trochę taką zbieraninę młodzieży z okolic Bydgoszczy. Było fajnie. Pamiętam nauczycieli, choć przecież minęło wiele czasu. Uczyli nas pan Radomski, pan Kiersztyn. Dojeżdżałam do Brzozy, potem autobusem do Łabiszyna. Przyszłam do tej fabryki 42 lata temu i nigdzie indziej nie pracowałam.
Potem już naturalną koleją rzeczy zaczęłam pracować w Stomilu. Zaczynałam na wykańczalni, w budynku za tzw. walcownią. Wykańczalnia to był oddział pracy chronionej dla kobiet w ciąży i innych, które nie mogły wykonywać ciężkiej pracy, bo takiej dużo mamy w Stomilu. Ja tam się załapałam jako 'normalny' pracownik, niewymagający specjalnej ochrony. Obcinałam gumę nożyczkami, ale krótko pracowałam w tamtym miejscu. Chyba tylko rok. Potem przyszłam do magazynu, który też się mieścił w tamtym budynku. To trwało dosyć długo, ale jak produkcja została stopniowo przenoszona, utworzono magazyn centralny w obecnym budynku.
W firmie był hotel robotniczy, ale ja w nim nie mieszkałam. Na początku dostałam prywatną kwaterę. Nie musiałam wreszcie dojeżdżać z Tarkowa. Częściowo płacił za nią zakład. Potem wybudowali też zakładowe bloki w Fordonie. Przeniosłam się tam na pokój. I też częściowo zakład to finansował.
Z wczasów zakładowych nie korzystałam. Wolałam jechać w inne otoczenie, niż cały rok przebywać z tymi samymi ludźmi. Wielu jednak urlopy spędzało w Karpaczu czy Dźwirzynie za dużo mniejsze pieniądze, bo zakład dopłacał. Jeździłam w inne miejsce, ale nie dlatego, że ludzie ze Stomilu nie odpowiadali. Przeciwnie, byli naprawdę mili i serdeczni. Było wesoło. Utrzymywało się kontakty poza pracą, ale co inne było ważne. Jeśli była taka potrzeba, pomagało się drugiemu, nawet jeśli skończyłeś swoją pracę. A jak było wszystko zrobione, siadaliśmy i odpoczywaliśmy wszyscy razem. Nie było podejścia, że zajmuję się tylko swoją działką, a innej palcem nie ruszę. Pod tym względem byliśmy scaleni i szanowaliśmy się.
I to mimo to, że w dawnych czasach praca była cięższa. To była masakra. Teraz jest jak w przedszkolu. Nie trzeba aż tyle dźwigać, jest dużo mechanizacji. Dawniej musieliśmy towar przerzucać ręcznie i wynosić wąskimi ganeczkami.
Mam trzy lata do emerytury i chcę tu zostać. Nie mam wyjścia. Kto by nas teraz wziął, w naszym wieku. Mam szczęście, bo lubię to, co robię. Miałam propozycję, aby przejść do księgowości, ale bym się tam męczyła. Muszę być w ruchu, bo na siedząco się męczę.
Wszystkie komentarze