Piotr Chmiel, tata Kuby (16 lat), Zuzi (14 lat) i Asi (1,5 roku):
Byłem bardzo młody, gdy urodził się Kuba. Miałem niespełna 22 lata. Więcej wiedziałem o fazach rozwoju rozwielitki niż o porodach. O nich w szkole nie uczyli. Kumple jeszcze studiowali i balangowali, nikt nie był w stanie dać mi dobrych rad, podzielić się opowieścią z porodówki. A mój tata jest z pokolenia facetów, którzy nie mieli na nie wstępu. Co najwyżej torbę do porodu podawali przez okno. Na sznurku. Dlatego poszliśmy do szkoły rodzenia. Poznaliśmy fazy porodu, odwiedziliśmy porodówkę, gdzie zobaczyliśmy wannę do rodzenia w wodzie. Mieliśmy poczucie, że sporo wiemy. I będzie dobrze.
Na porodówkę do Szpitala Miejskiego przyjechaliśmy ok. 9 rano. Zasypano nas papierami do podpisania. I traktowano nas jak studenciaków, którzy zrobili dzieciaka, więc muszą sobie poradzić. Żonę podłączyli do KTG, obok sali, gdzie kobiety akurat rodziły i krzyczały. Pół godziny później wpadła w panikę: że nie chce rodzić, że wracamy do domu. Już wtedy byłem zestresowany. Ale wiedziałem, że to nie ja jestem tu najważniejszy.
Na początku szło zgodnie z planem. Skakaliśmy na piłce, potem podali żonie oksytocynę i przeciwbólowo - dolargan. To był silny środek, dziś się go już nie podaje rodzącym. Justyna odjeżdżała, chwilami czuła, że obraz się jej rozjeżdża. Odeszły jej wody. Poetycko brzmi, prawda? A w realu - po prostu chlusnęło tymi wodami. Położyła się na łóżko i zamiast o siebie, martwiła się, czy ja nie jestem głodny. Nie mógłbym wtedy nic przełknąć. Cały czas do niej mówiłem. Byłem przekaźnikiem między położną a Justyną. Ona jej nie słyszała, ja mówiłem wprost do ucha: oddychaj, teraz przyj, a teraz nie.
Okazało się, że Kuba jest owinięty pępowiną. I poród się komplikuje. Justyna zemdlała, ja ją ocuciłem. Przybywało personelu. W kluczowym momencie przy łóżku stały trzy położne, dwie lekarki i już nikt nie udawał, że jest w porządku. Odsunęły mnie na bok. To było strasznie trudne. Nic nie mogłem zrobić, tylko patrzeć. Kuba urodził się zielonkawy, siny. Niekształtny, spłaszczona główka, trochę jak ufoludek. I nie zapłakał. Dopiero po chwili złapał oddech i usłyszałem go. To była chyba najdłuższa 'chwila' w życiu. Była 18.30.
Potem położna mi gratulowała, że zachowałem zimną krew. Przyznała, że ona straciła głowę.
Gdy wróciłem do domu wypiłem z rodzicami i dziadkiem lampkę szampana. I padłem.
Drugi raz rodziliśmy w Bizielu. Justynie marzył się poród w wodzie, ale okazało się, że choć wanna jest, to służy raczej jako miejsce do przechowywania piłek. Nie było szans. Pojechaliśmy w ostatniej chwili. Poród trwał godzinę. Ale było bardzo intensywnie, boleśnie. Sam przeciąłem pępowinę. Znów poetycko, prawda? Ale mistyki w tym nie było. To technicznie dość trudne. Jakby wąż ogrodowy przecinać nożyczkami. Po wszystkim wyszedłem za położną, która zabrała Zuzię. Gdy wróciłem, młody lekarz zszywał żonę. Rzucił tradycyjny na porodówkach żarcik: 'i ostatni szew dla tatusia'.
W trzeciej ciąży żona niemal do rozwiązania była aktywna: biegała, chodziła z kijkami, na jogę. Zakładaliśmy, że ten poród będzie najłatwiejszy. Szybko pójdzie. Dlatego, już jadąc na porodówkę odebrałem pakiet startowy na bieg na Miedzyniu. Myślałem, że pobiegnę następnego dnia. Życie zweryfikowało moje plany. Tak jak podczas pierwszego porodu bałem się o syna, tak przy trzecim - drżałem o życie Justyny. Personel był fachowy, traktowano nas z dużym szacunkiem, pytano przed każdą ingerencją medyczną o zgodę. Czułem, że porodówki się zmieniły przez te kilkanaście lat. Ale poród był ciężki. Justyna miała bóle krzyżowe, Asia nie wstawiła się dobrze w kanał rodny.
Żona strasznie cierpiała. Krzyczała: 'umieram!'. Po porodzie usłyszałem od położnych, że w pewnym momencie one na serio martwiły się, że tak może się stać.
Justyna miała dość. Ale słuchała, gdy domagałem się: oddychaj. To kobieta z charakterem, dziś śmiejemy się, że tak naprawdę posłuchała mnie tylko trzy razy w życiu: przy trzech porodach. Ale wtedy zabawnie nie było. Justyna nie miała siły, była wyczerpana. I znów, jak przy Kubie, nagle zaroiło się w pokoju od białych fartuchów. Naprawdę się bałem. Na szczęście skończyło się dobrze. Po chwili żona miała naszą Asię przy piersi. Ja siedziałem w kącie sali. I płakałem. Ze szczęścia. Justyna momentalnie odzyskała siły i powiedziała: 'Kocham cię, jestem twoją mamusią'
Wszystkie komentarze