Jan Domaniewski, pseudonim "Władek Wilk"
Kapral podchorąży, działał w zgrupowaniu Żniwiarz. Urodzony w 1928 r. w Warszawie, po wojnie mieszkał w Bydgoszczy, współzałożyciel Akademii Medycznej w Bydgoszczy.
'(...) byłem bardzo szybko zmobilizowany, bo kompania dywersji [bojowej] Kedyw-17, została zmobilizowana już w czwartek, to był chyba 27 lipca. Wtedy byłem już zastępcą dowódcy drużyny, bo byłem świeżo po egzaminach zdanych w szkole. Część naszej drużyny była skoszarowana w willi prezydenta miasta Warszawy, Kulskiego, ponieważ jego syn, Julian Kulski, był w naszej drużynie. Tam [byliśmy] przez kilka dni. Dopiero 31 lipca zostaliśmy z jego willi przeniesieni do willi w okolicy ulicy Promyka, w pobliżu [miejsca] gdzie była akcja Szweda. Tam cała kompania została skoszarowana w poszczególnych willach. Do willi, w których nie było mieszkańców, myśmy mieli klucze. Miałem klucze do willi, nie wiem, jak to było załatwione. Cała drużyna, trzy sekcje, były tam skoszarowane. Osiemnastu chłopaków i ja dziewiętnasty. Dowódcy drużyny nie było, bo podchorąży 'Prawdzic', o którym wspominałem, zginął chyba w czerwcu, w strzelaninie ulicznej. Dowódca drużyny dotarł do nas czwartego dnia Powstania, pseudonim 'Korwin'. Tam byliśmy skoszarowani. Cały czas, od 27 lipca żeśmy wykonywali przerzuty broni, zarówno dla naszej kompanii, jak i dla innych zgrupowań żoliborskich, ponieważ byliśmy jedyną drużyną uzbrojoną po zęby i jednocześnie dobrze przeszkoloną. W różnych akcjach nabraliśmy tyle doświadczenia, że mogliśmy swobodnie się poruszać po Warszawie, bez wpadek. Pamiętam, że jakieś samochody się rekwirowało, jeszcze wyroki ostatnie były wykonywane. W dzień godziny 'W', pierwszego sierpnia, koło godziny trzynastej wezwał mnie dowódca kompanii, który był skoszarowany w sąsiedniej willi, i powiedział: 'Weźmiesz kilku ludzi i masz iść, dojść do ulicy Krasińskiego. Z drugiej strony Krasińskiego, z naszych magazynów broni, wyjedzie transport. Broń będzie zapakowana. Masz ubezpieczać ten transport'. Doszliśmy do ulicy Krasińskiego. To jest w tej chwili dwupasmówka, wtedy było tylko jedno pasmo, drugie pasmo było miękkie, nie było [go] jeszcze, trawnik był chyba. Kiedy żeśmy doszli, chwilę poczekaliśmy. Ukazali się pierwsi chłopcy z zapakowaną bronią. Długość i kształt paczek nie budziły żadnych wątpliwości, bo to były karabiny, również karabiny maszynowe, zdaje się, były w tych paczkach. Wówczas od strony Zmartwychwstanek, czyli w kierunku do Placu Wilsona, pojawił się wóz terenowy żandarmerii polowej. Żandarmi [mieli] blachy na piersiach, byli uzbrojeni - trzech w pistolety maszynowe, a kierowca w Parabellum. W momencie, kiedy minęli już skrzyżowanie, przy którym stałem, zatrzymali samochód i bez słowa zaczęli strzelać do chłopaków. Wszyscy padli. Przeskoczyłem na drugą stronę ulicy. Była siatka obrośnięta winem i zza siatki zacząłem strzelać do żandarmów. To było około dwudziestu metrów, więc wydawało się, że parę strzałów i mogą wszyscy leżeć trupem. Ale to nie tak łatwo. Zaczęliśmy ich ostrzeliwać. Oni się zorientowali, że od strony transportu nie padają żadne strzały, wobec powyższego kierowca się położył za krawężnikiem na ulicy, tamci trzej byli ukryci za samochodem i żeśmy wymianę ognia prowadzili. Obok mnie był drugi żołnierz, 'Horodeński'. Miał broń krótką i nie brał udziału w wymianie ognia. Ja miałem pistolet maszynowy MPi-40. Strzelałem krótkimi seriami starając się tak obdzielać ich równo, żeby żaden się nie poczuł zbyt bezpiecznie, i kątem oka obserwowałem, czy wszyscy nasi już się całkowicie wycofali z powrotem, czy nie. Po pierwszym magazynku - jeszcze nie wszyscy, wobec powyższego załadowałem drugi magazynek i dalej wymianę ognia z nimi prowadziłem. Kiedy skończył się drugi magazynek, zobaczyłem, że już nikogo z naszych nie ma, wobec tego załadowałem trzeci magazynek i postanowiłem odskoczyć, i wrócić, zameldować dowódcy kompanii o zaistniałej sytuacji. Później ludzie mówili - nie wiem, czy to prawda czy nieprawda, bo ludzie różnie opowiadają - że dwóch z tych czterech o własnych siłach do samochodu nie mogło wsiąść, byli ranni. Nie wiem, tylko z tego, co ludzie mówili, powtarzam. Wróciłem, zameldowałem. Miałem na sobie płaszcz przeciwdeszczowy gumowy i zameldowałem dowódcy kompanii o tym, co było".
Cała rozmowa z nieżyjącym już prof. Janem Domaniewskim TU
Wszystkie komentarze